Król Janusz

Przyśnił mi się Profesor. Usiadł przy stole w pracowni i powiedział: – Zadanie jest następujące – jakaś praca wspomnieniowa na mój temat. Technika dowolna. Potem uśmiechnął się filuternie i dodał: –No, jak ktoś napisze wierszem, to na pewno będzie piątka!.

Wierszem chyba nie dam rady, Panie Profesorze. Spróbuję prozą, ale temat jest trudny, trudniejszy chyba niż Pan Tadeusz, którego robiliśmy na czwartym roku. Nie wiem, czy dostanę zaliczenie.

Bolesław Leśmian Przygody Sindbada Żeglarza (1971)

W roku, w którym się urodziłam, ukazały się Przygody Sindbada Żeglarza Bolesława Leśmiana w opracowaniu graficznym Janusza Stannego. Ta książka wkrótce stała się jedną z moich ulubionych, obok wspaniałych Lwów Hanny Januszewskiej. Ale pierwsze wspomnienia z dzieciństwa, najwcześniejsze wtajemniczenia czytelnicze, to była słynna seria „Z wiewiórką” – małe, kwadratowe książeczki z okładkami w wyrazistych kolorach. Uwielbiałam te książeczki – układałam je, jedną obok drugiej, na podłodze, żeby wybrać tę, na którą w tym momencie miałam ochotę. Najczęściej sięgałam po tę o królu, który jadał tylko kaszę. To był pierwszy z całego pocztu królów rysowanych przez Stannego, pierwszy, którego pamiętam. Potem trochę bałam się otyłego władcy z Baśni Andersena, który utknął biodrami w murach zamku, polubiłam za to króla Zygmunta ze spiczastą bródką i figlarnie uniesioną brwią z okładki Dzień dobry, królu Zygmuncie! Wandy Chotomskiej i, przede wszystkim, króla Dardanela z autorskiej książki Profesora, dziwnego monarchę, który odważył się zrzucić płaszcz i koronę, wdział melonik i jeździł na rowerze.

Ale przecież wtedy, w latach siedemdziesiątych, Janusz Stanny miał już na swoim koncie setki okładek, opracowań graficznych i ilustracji, nie wspominając o rysunkach satyrycznych czy plakatach. Przez całe życie cechowała go niezwykła pracowitość. Jak sam o tym mówił: Ja się w ogóle nie bałem pracy – jak trzeba było namalować portret, to malowałem portret, trzeba było zrobić plakat filmowy, to robiłem plakat. Chodziłem po linie bez żadnego zabezpieczenia. W ogóle nie miałem strachu przed pracą. Tłumaczę to tym, że idealnie trafiłem w zawód. 

Uczeń Jana Marcina Szancera i Henryka Tomaszewskiego, odziedziczył coś po obu swoich mistrzach. Myślę, że od Szancera, wielkiego erudyty, nauczył się niezwykłej dbałości o detal i kostium. Najpiękniejszym przykładem tej wierności historycznym szczegółom jest  książka Zaczarowany krawiec, w której Stanny wyrusza wraz z czytelnikiem w podróż poprzez czas, od romańskiego średniowiecza po romantyzm. Każda ze stacji tej wędrówki jest wirtuozowskim popisem, gdzie sylwetka postaci, jej strój, kaligrafia (tak, tak, bo całe strony są tu ręcznie pisane!), detal architektury – wszystko rysowane oszczędną kreską, niekiedy tylko na aplach koloru – składają się na syntezę stylu epoki.

Tomaszewskiemu zawdzięczał zapewne Stanny umiejętność stosowania plakatowego skrótu, formalną oszczędność, a także przywiązanie do swobodnego gestu. Potrafił wielokrotnie rysować ten sam motyw, żeby wreszcie spośród kolejnych wersji wydobyć jedyną właściwą, z odpowiednio uchwyconą pozą lub ruchem. 

Kiedy miałam trzy czy cztery lata, tata zabrał mnie w odwiedziny do pracowni Stannego, która mieściła się przy ówczesnej ulicy Marchlewskiego. Panowie rozmawiali, ja tymczasem zajęłam się przeglądaniem zawartości kosza na papiery. A była to zawartość ciekawa, bo znajdowały się tam kolejne wersje ilustracji do książki Miry Michałowskiej Ania i Ewa i Marian i Rusak i inni… Kilkadziesiąt rysunków przedstawiających chłopaka nazwiskiem Rusak, siedzącego nonszalancko na ławce z nogą założoną na nogę. Wygrzebałam spomiędzy nich jednego Rusaka, który szczególnie mi się spodobał, a Profesor zgodził się, żebym go sobie wzięła. Tak przynajmniej opowiada mój tata, bo ja oczywiście nie mogę tego pamiętać. Po latach Profesor „usynowił” rysunek i zalegalizował go własnoręcznym podpisem. Przez jakiś czas, oprawiony w ramkę, zdobił ścianę mojego mieszkania, dopóki kolor flamastra, którym był narysowany, nie wyblakł na słońcu i nie zmusił nas, byśmy cenny oryginał ukryli przed niszczącą mocą światła.

Mira Michałowska Ania i Ewa i Marian i Rusak i inni…

Przypomniałam sobie o tej historii, czytając słowa Profesora: 

Robiłem książkę dla dzieci. Ilustracje miały być  „z gestu, to znaczy zrobione na szybko, bez poprawek. Rozłożyłem je na podłodze w pracowni, przychodzi kolega i patrzy. „Po co ty tyle tego robisz? – pyta. Myślał, że one są wszystkie jednakowe. To był chłopak i dziewczyna, którzy siedzieli na ławce, chyba z książki Kluska, Kefir i Tutejszy Broszkiewicza. Rzeczywiście, gdy one tak leżały na podłodze, to nie było już  widać, że ja czegoś szukam. Ale na ogół po iluś próbach udawało mi się. 

Wyjmuję tego mojego Rusaka, układam obok ilustracji, która ostatecznie znalazła się  książce. Oba rysunki świetne. Z gestu, swobodne, niemal widać jak Rusak kiwa od niechcenia nogą w niebieskim trampku, jedną ręką oparty o ławkę, z drugą przerzuconą niedbałym ruchem przez oparcie. (Siedział jak król na tej swojej zielonej ławce otoczony gromadą dzieciaków. Opowiadał im coś. Słuchały go z wielką uwagą. Nikomu jednakże nie pozwolił usiąść.) Dlaczego jeden z nich trafił do kosza, a drugi okazał się być tym prawdziwym, właściwym? To tajemnica mistrza. 

Nie chciałem być ani strażakiem, ani pilotem, ani nikim innym, ja od najwcześniejszych lat wiedziałem, że będę grafikiem. Gdybym był weterynarzem, to byłbym marnym weterynarzem, ciągle niezadowolonym, a tu trafiłem na to, co lubię, i jestem spełniony. Nie ma moim zdaniem większej radości, niż trafić na swój zawód. Przyznam szczerze, że nigdy mnie ta praca nie męczyła, zawsze do niej podchodziłem z radością. – powiedział kiedyś. Tę radość było widać w jego ilustracjach. Myślę, że nigdy się nie nudził. Podobnie jak w życiu, tak i w pracy uwielbiał nowe wcielenia i przebrania. Od kreskowych, uproszczonych postaci i geometrycznej scenerii jak w O malarzu rudym jak cegła przechodził do barwnych, malarskich Baśni Andersena. Ciągle inny, wciąż zaskakujący, zawsze był sobą. Przy całym swoim mistrzostwie i chęci pokazania pełni umiejętności, nigdy nie pozostawiał wątpliwości, że przede wszystkim służy tekstowi literackiemu. Wczytywał się uważnie w słowo i stosował do niego odpowiednie środki. Szył na miarę ilustrowanej przez siebie literatury, jak Zaczarowany Krawiec.

Jako profesor warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych był raczej oszczędny w słowach. W ciągu trzech lat, które spędziłam w jego Pracowni Ilustracji, udzielił mi może trzech korekt, czysto technicznej natury – ale każdą z nich pamiętam do dziś. W kontaktach ze studentami cechowała go wielka delikatność. Będąc samemu mistrzem warsztatu musiał świetnie orientować się w sposobach, jakimi usiłowaliśmy przykryć naszą nieudolność. Mam wrażenie, że w naszych pracach poszukiwał przede wszystkim szczerości i świeżości, z przymrużeniem oka spoglądał na młodzieńcze eksperymenty i podążanie za modnymi trendami. Komentował błyskotliwie, czasem złośliwie, zawsze jednak z życzliwością. Nigdy nie narzucał swojej wizji, nie przytłaczał własną osobowością. Zapewne dlatego nie wyhodował sobie zastępów naśladowców. Pozostał twórcą osobnym, niepodzielnym władcą swego królestwa, jak wszyscy wielcy artyści. Jak Federico Fellini, którego zawsze trochę mi przypominał (nie tylko upodobaniem do motywu dam o obfitych kształtach).

Miałam wrażenie, że zrobił wszystko – że ma w swoich szufladach ilustracje do wszystkich możliwych książek. Biblia, Pan Tadeusz, Andersen, Cervantes, La Fontaine… Ileż bym dała, żeby zajrzeć do tych szuflad! Ale on niechętnie zdradzał sekrety własnego warsztatu. Zaledwie kilka razy miałam wrażenie dopuszczenia do tajemnic jego twórczości. Za pierwszym razem – jeszcze na studiach – kiedy przyniósł piękne, malarskie ilustracje na temat oper Wagnera (bodaj do jakiegoś kalendarza) i spotkawszy na korytarzu nas dwoje, zaprosił do pustej pracowni, gdzie, sam na sam z tymi dwunastoma dużymi planszami, poczuliśmy się szczególnie wyróżnieni mając świadomość, że ta efemeryczna wystawa, którą Profesor dla nas zaaranżował, za chwilę zniknie w jego czarnej teczce. 

Janusz Stanny Baśń o królu Dardanelu

Wiele lat później na spotkanie promujące wznowienie Baśni o królu Dardanelu przynieśliśmy egzemplarz poprzedniego wydania z roku 1971. To skłoniło Profesora do opowieści o stosowanych wówczas technikach drukarskich i o tym, jak w epoce przedkomputerowej radził sobie z kopiowaniem i powielaniem fragmentów ilustracji.

Jednak najwięcej nauczyłam się od niego zupełnie mimochodem. Na przykład przysłuchując się jego opowieściom, kiedy siedział na ławce w Krasnobrodzie podczas jednego ze sławnych plenerów ilustratorskich odbywających się na Zamojszczyźnie co roku, od połowy lat osiemdziesiątych. Pamiętam, jak pokazywał tam kiedyś swoje plenerowe szkicowniki, a ja – który to już raz? – znów zastanawiałam się, jak on, na miły Bóg, to robi? Jak udaje mu się w TAKI sposób namalować drzewa? 

Był błyskotliwym, cudownym rozmówcą. Niezwykłym erudytą. Człowiekiem obdarzonym ogromnym poczuciem humoru. Pełnym wdzięku, eleganckim i subtelnym. Wszystkie te cechy czyniły z niego duszę towarzystwa, niekoronowanego króla pleneru. Wspaniale się z nim dyskutowało, chociaż potrafił używać przewrotnych argumentów i wystawiać zaperzonych dyskutantów do wiatru nagłymi woltami i nieoczekiwanymi zwrotami. 

Urodził się 29 lutego, co wywołało falę zdziwienia i komentarzy opartych na błędnym przeświadczeniu, że miesiąc luty ma dwadzieścia osiem dni. Dopiero międzynarodowe autorytety astronomiczne potwierdziły, iż nie wiadomo dlaczego, lecz ni z gruszki, ni z pietruszki, cyklicznie, co cztery lata Februar przedłuża się o jeden dzień, właśnie o dzień 29 lutego – czytamy w katalogu do jednej z wystaw. Niezwykła data urodzenia  sprawiła, że czas płynął dla niego inaczej. W wieku osiemdziesięciu lat obchodził zaledwie dwudzieste urodziny i pozostał młodzieńczo ciekawy świata, zawsze z figlarnym błyskiem w oku i kpiącym uśmiechem.

Uczył dystansu. Do świata, do sztuki. Nie znosił patosu i wielkiego zadęcia. Nigdy nie traktował się zbyt poważnie. W latach dziewięćdziesiątych, kiedy nastał dla polskiej ilustracji niedobry czas, ze śmiechem opowiadał o tym, że poprosił kapryśnego wydawcę, który wybrzydzał na kolory jego ilustracji, by wybrał sobie ulubione odcienie z wzornika, a on wtedy chętnie ich użyje.

Pod sceptycyzmem i  sarkastycznym poczuciem humoru skrywał wrażliwą duszę. Bywał prześmiewcą, ale i poetą. Ta liryczna strona jego natury najczęściej dochodziła do głosu wśród pagórków Roztocza, jesienią, kiedy bukowe lasy już rdzewieją i tylko jodły wciąż zielone. Widać ją także w wielu ilustracjach. W Wierszykach nałęczowskich Kazimiery Iłłakowiczówny minimalnymi środkami osiąga efekty jak ze sztuki japońskiej – czarne sylwetki kormoranów wyglądają na maźnięte jednym ruchem pędzla. Ich cienkie łapki są jak orientalna kaligrafia. Czasami nie potrzeba nawet tyle. W zbiorze Vachela Lindsaya Ale smok nie będzie groźny znajduje się wiersz Trzmiel pokorny w lecie. Ten niezwykle malarski tekst, w którym mamy zimę, wigwam nad rzeką, indiańskie duszki, krąg pszczół strojnych w wojenne barwy, Stanny postanowił zilustrować przy pomocy siedmiu szaroniebieskich plamek na białym tle. To wszystko. Zimowy sen zmarzniętego trzmiela. 

Profesor nie miał chyba specjalnych złudzeń co do kierunku, w którym zmierza świat. Komentował jego dziwactwa m.in w serii rysunków do „Gazety Telewizyjnej”, wcielając się w  zadziwionego tym, co widać na ekranie widza. Nie było jednak w tych komentarzach zgorzknienia ani zgryźliwości. Raczej życzliwa, nieco melancholijna rezygnacja. 

O swoich najmłodszych wychowankach z właściwą sobie delikatnością mówił parę lat temu w rozmowie z Beatą Kęczkowską opublikowanej w „Gazecie Wyborczej”: Trochę mnie ostatnio denerwowało, że studenci szalenie mało czytają. Jakby im to było niepotrzebne. A przecież jak się ilustruje, trzeba się naczytać, nie mówię dzieła, które się ilustruje, ale i o człowieku, który je napisał też się przydaje coś wiedzieć. Nie ma tej ciekawości w młodych. Byłbym jednak nietaktowny, mówiąc, że to dotyczy wszystkich. Znam i takich młodych, co czytają i są ciekawi, z którymi można rozmawiać jak kiedyś. W tym samym wywiadzie przenikliwie recenzował współczesną twórczość dla dzieci: Wydaje mi się, że dziś młodzi ludzie boją się dydaktyki i czegoś, co jest ładne. Oni chyba sądzą, że mają do czynienia z szalenie wykształconym plastycznie dzieckiem. A takich dzieci jest bardzo mało. Najważniejsze to starać się mówić do dziecka jako tako zrozumiałym językiem. Ale ci młodzi sami się w tym zorientują.

Możliwe, że patrząc na współczesny rynek książki dziecięcej mógłby powtórzyć za Zaczarowanym Krawcem:

Konfekcja! (Może fabryka!)

A ja – artysta – co?

Cóż? Czas płynie, umyka…

Nie dogonimy go.

Czas płynie, umyka… Staram się przyzwyczaić do myśli, że nie ma już Profesora. Nie bardzo się udaje. Łatwiej byłoby myśleć, że, tak jak Zaczarowany Krawiec: 

Skurczył się. Stał się tyci…

I wreszcie w trawy wsiąkł.

Albo że odjechał gdzieś na rowerze, jak król Dardanel. On. Nasz król. W muszce i tym swoim zielonym kapelutku.

Już coraz dalej dzwonek dzwoni,

Już król odjechał, 

Znikł melonik…