Kiedy byłam mała, bawiłam się w rozstrzelanie w ogródku mojej babci. Idealnie nadawała się do tego pusta ściana garażu, pod którą prowadziła ścieżka ułożona z chodnikowych płyt. Powoli podchodziłam do tej ściany, stawałam pod murem i próbowałam wszystkimi zmysłami ogarnąć tę ostatnią chwilę, patrząc prosto przed siebie na niewidzialny pluton egzekucyjny, unoszący w górę broń.
To były czasy, kiedy w telewizji oglądaliśmy same wojenne seriale. Pociski świstały, płonęły domy, trafiony kulą bohater osuwał się powoli na ziemię. W lekturach szkolnych pełno było nędzy, smutku i cierpienia, a cierpiały najczęściej dzieci i zwierzęta. Anielka przypłacała życiem lekkomyślność ojca, umierał skatowany Janko Muzykant, konał w malignie Nemeczek, pies Lampo rzucał się przed pociąg, by uratować małą dziewczynkę, z trudem powłóczył nogami Łysek z pokładu Idy.
Dziwna rzecz, nikt w tamtych czasach nie próbował nas oszczędzić. Szkoła, bo większość smutnych lektur dotyczyła kapitalistycznej przeszłości i można było nimi zilustrować takie tematy, jak niesprawiedliwość społeczna, wyzysk i ciemnota. Wydawcy literatury, bo nie było jeszcze obyczaju skracania i ułatwiania. Ilustratorzy, bo nie nakazywano im wówczas używania wyłącznie jasnych i pastelowych kolorów, chociaż czasami spory udział w kreowaniu tajemniczej, posępnej atmosfery miały drukarnie, dzięki którym nawet najbarwniejsze dzieła malarskie zyskiwały szlachetną burość.
Siedział i szył; nawet nie spoglądał w stronę łóżka, a igła z nitką tylko mu migała w palcach; chciał jak najprędzej skończyć, bo robota była pilna. I pan Czetneky potrzebował ubrania, i, kto wie, może się pieniądze przydadzą na stolarza…
Tymczasem malec był już zupełnie nieprzytomny. Wstąpiła w niego dziwna siła, stanął na łóżku w długiej, sięgającej kostek nocnej koszuli. Przyłożył dłoń do głowy, na której zawadiacko przekrzywiła się czerwono-zielona czapeczka. Salutował. Głos miał chrypliwy, a wzrok gdzieś utkwiony w dal.
– Melduję posłusznie, panie generale, pokonałem wodza czerwonoskórych. Proszę o awans. Walczyłem za ojczyznę i umieram za ojczyznę. Trąb, Kolnay! Trara! Trara!
Jedną ręką chwycił się za poręcz łóżka.
– Fortece, ognia! Ha! Ha! Idzie Jano! Uważaj, stary! Ty też będziesz kapitanem! Nikt twego imienia nie napisze małą literą! Fe! Jesteście niedobrzy! Zazdrościcie mi, że Boka uważa mnie za przyjaciela, a nie was. Związek Zbieraczy Kitu to głupstwo! Wycofuję się! Wycofuję się ze Związku! – I skończył bezdźwięcznym szeptem:
– Proszę to wnieść do protokołu.
Krawiec pochylony nad garniturem dla pana Czetnekiego, nie odrywał się od igły. Za nic nie spojrzałby w stronę łóżka. Bał się, że rzuciłby ubranie pana Czetnekiego i nie mógłby się oderwać od syna. Malec na łóżku umilkł. Boka zapytał go cicho:
– Zmęczyłeś się, Erneście?
Nie odpowiadał. Boka przykrył go. Matka poprawiła mu poduszki.
– Śpij, malutki. Odpocznij!
Ale chłopczyna patrzył na Bokę szerokimi, zdziwionymi oczyma, które nic nie widziały, i po chwili szepnął:
– Tatusiu…
F. Molnar Chłopcy z Placu Broni
Wcale sobie z tego nie kpię. Wolałabym nie oglądać znowu tamtych wojennych seriali, jednak brakuje mi smutnych książek dla dzieci w naszych radosnych czasach.
Szukam ich w księgarniach, lecz rzadko znajduję. Leżą może ukryte w jakimś wstydliwym kącie. Jeżeli są, to zmienione nie do poznania. Bohaterom smutnych książek zrobiono lifting, żeby uśmiech nie znikał z ich twarzy. Te, których poprawić się nie dało, zyskały przynajmniej kolorowe, lakierowane okładki. Uśmiecha się z nich słodki jak pluszowa przytulanka Pinokio, w towarzystwie swych przyjaciół: błękitnego kotka i puszystego, różowego liska.
Smutne książki mojego dzieciństwa zostały wyparte przez śliczne, wesołe i obojętne opowiastki, albo przez groteskową, odrealnioną makabrę, która zamiast współczucia wywołuje złośliwy chichot. To ostatnie zjawisko szczególnie mnie niepokoi. Moda na książeczki dla niegrzecznych dzieci o Okropieństwach i Obrzydliwościach ma być reakcją na przesłodzony styl literatury dziecięcej. Sęk w tym, że wizja świata w wersji makabrycznej jest równie uproszczona i nieprawdziwa, co w tej pastelowo łagodnej. „Krwiożercze karnawały” i „Tartaki tortur” dziwnie przypominają mi filmy Quentina Tarantino. A te z kolei – taniec w kolorowych maskach z potrząsaniem włóczniami, pozwalający nam przez chwilę pomyśleć, że jesteśmy panami życia i śmierci.
Ale nie jesteśmy. Możemy wyszydzić śmierć, doprowadzić przemoc do absurdu i mieć z tego sporo niezłej zabawy. Jednak tam, w cieniu, coś jest, coś, z czym nieuchronnie przyjdzie nam się spotkać. Do tego spotkania nie przygotują nas ani takie książki, ani kreskówki, ani gry komputerowe. Nie pomoże w tym nawet najbardziej wysmakowana zabawa stylami i konwencjami. Żeby zrozumieć cierpienie potrzeba wiary w to, że doświadczająca go postać jest prawdziwa. W czasach, gdy wiedzę o świecie dostaje się zwykle z drugiej ręki, wyjątkowo trudno spełnić ten wymóg.
Chciałabym nauczyć moje dziecko różnych smaków smutku, od słodkawej melancholii, aż po gorzki, cierpki smutek doprawiony strachem i złością, ale jak mogę pomóc mu zostać smakoszem, kiedy ze wszystkich stron atakują filmy, gry, komiksy, książki oferujące mu fast food przemocy? Nie mogę nic poradzić na to, że patrząc jak animowany królik wali buldoga młotem w głowę, roześmieje się bezmyślnie. Ani na to, że skradając się w mrocznym labiryncie na monitorze komputera, rozwali serią z karabinu każde stworzenie, które wyjrzy zza rogu, nie zadając sobie pytania, czy przypadkiem nie był to niewinny przechodzień mający na utrzymaniu żonę i gromadkę maleństw. Trudno. Mogę tylko, zanim wyrośnie na Wredną Wandzię albo Bezwzględnego Bola, podsunąć mu smutną książkę. Prawdziwie smutną książkę. Ale czy to pomoże? Jeszcze nie wiem.
Odcięci od korzeni naszego smutku, jesteśmy zagubieni, jakbyśmy utracili znajomość języka. Nie umiemy mówić o cieniu, chociaż czujemy, że na nas padł. Stajemy bezradni, bez tłumacza, wobec dzieł, które posługują się językiem smutku. Nie zrozumiemy już, co mówią nokturny Chopina, obrazy Goyi, opowiadania Bunina, sztuki Czechowa.
Prawdopodobnie nie wszystkim rodzicom zależy na tym, by ich dzieci mogły w przzyszłości czytać Bunina. Mnie na tym bardzo zależy. Dlatego szperam w poszukiwaniu smutnych książek dla mojego syna. Liczę się z tym, że ubocznym skutkiem ich lektury będzie jakaś odmiana zabawy w rozstrzelanie. Ale może dzięki tym książkom pewnego dnia i jemu, jak Boce po śmierci Nemeczka, zacznie świtać zrozumienie zagadki życia, w którym smutek tak dziwnie przeplata się z radością.1
Najsmutniejsze, jakie pamiętam
Nie da się policzyć łez, więc kolejność może być alfabetyczna:
- E. de Amicis Serce
- Baśnie Andersena, zwłaszcza w czarnym trzytomowym wydaniu z ilustracjami Stannego, Strumiłły i Jaworowskiego
- J. Korczak Kajtuś Czarodziej
- J. Korczak Król Maciuś Pierwszy i Król Maciuś na wyspie bezludnej
- A. M. Matute Szalony konik
- F. Molnar Chłopcy z Placu Broni
- K. Paterson Most do Terabithii
- M. Kinnan Rawlings Roczniak
- H. Beecher Stowe Chata wuja Toma
Osobne miejsce należy się reprezentantom ulubionego przeze mnie w dzieciństwie gatunku „psiej traumy”, takim jak:
- A. Cerkvenik Runo
- E. Knight Lassie, wróć!
- R. Pisarski O psie, który jeździł koleją
- G. Trojepolski Biały Bim Czarne Ucho
Nie było nic smutniejszego nad smutny los psa, niezależnie od położenia geograficznego, ustroju i klimatu!
Przypisy
- F. Molnar Chłopcy z Placu Broni, tłum. J. Mortkowiczowa,
Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1982 ↩︎