Wendy Darling

Kiedy byłam mała, byłam chłopcem.
Przypomniał mi o tym zniszczony egzemplarz Lokomotywy Tuwima z ilustracjami Szancera, na którego okładce złożyłam  podpis: MARCIN KOZŁOSKI.  Pismo, choć niezbyt wyrobione, jest bez wątpienia moje, z charakterystycznymi  N i Z, odwróconymi jak w lustrze.  Dziwne,  tego wcielenia jakoś nie pamiętałam. Dobrze za to przypominam sobie Griszę, ubogiego pastuszka, który zwykł był zabierać do swej pasterskiej torby drugie śniadanie w postaci podkradzionego z kuchni świeżego naleśnika oraz plastikowego kangura (mięso zawsze wolałam przyjmować w postaci plastikowych udźców). 

Byłam Mowglim, Stasiem Tarkowskim, Małym Rycerzem, d’Artagnanem. Jeśli na horyzoncie moich zabaw pojawiały się jakieś dziewczynki, to musiały być ekscentryczne, w rodzaju Pippi Langstrumpf, albo uwikłane w dziwne, romantyczne historie z zamianą ról i ukrywaniem się w męskim przebraniu.  Prawdziwe dziewczynki w sukienkach, po latach wyrastające na prawdziwe kobiety, darzyłam nieufnością, czyniąc może wyjątek  dla  jedynej w swoim rodzaju Ani Shirley. 

Dlatego nigdy nie zwróciłam uwagi na Wendy Darling, aż do chwili, kiedy przeczytałam Piotrusia Pana ponownie, po latach, będąc dorosłą kobietą. A może raczej: po latach, kiedy powinnam być dorosłą kobietą.  Bo teraz już wiem, że większość z nas nigdy naprawdę nie dorasta. Czujemy się nieswojo w naszych o wiele za dużych ciałach, ze zdziwieniem patrzymy na siwe włosy, zmarszczki, fałdy na brzuchu i spełniamy nasze dorosłe obowiązki, myślami błądząc każdy w swojej Nibylandii. Rodzą nam się dzieci, które nic o nas nie wiedzą. Wydaje im się, że jesteśmy  nudni, odpowiedzialni, dojrzali, że zajmujemy się zarabianiem pieniędzy, gotowaniem, sprzątaniem i pytaniem, jak było w szkole. Pamiętam  zdziwienie, kiedy odkryłam, że moimi rodzicami są Chłopiec w Czerwonej Czapeczce i Jaskółka. Pewnie tak samo zdziwi się mój synek, gdy dowie się, że jego mamą jest Marcin Kozłoski. 

Ale Wendy była inna. Była ona jedną z tych, które lubią być dorosłe. Pod koniec dorosła z własnej i nieprzymuszonej woli, o dzień wcześniej niż inne dziewczęta. 1 Wendy najwyraźniej należała do tych dziewczynek, które lubią bawić się w dom, tak jak małe lwiątka bawią się w polowanie – aby nabrać wprawy. 

Wendy Darling nas denerwuje. Poleciała z Piotrusiem do Nibylandii, by zostać matką całej bandy obdartusów i cerować im skarpetki. Gdyby przeprowadzić uliczną sondę i stawiać przechodniom pytanie: „Co chciałbyś robić w Nibylandii?”,  myślę, że nikt przy zdrowych zmysłach, niezależnie od płci,  nie wybrałby cerowania skarpetek.

A Wendy robiła to z radością. Z radością otulała swoje dzieci do snu i podawała im lekarstwo, zamiast walczyć z piratami, uczestniczyć w ceremoniach wróżek, staczać potyczki z czerwonoskórymi, grać w syrenie gry w lagunie i tropić dzikie zwierzęta. Miała tyle do roboty z rozhukanymi chłopcami, że bywały naprawdę całe tygodnie, podczas których nie wynurzała się na powierzchnię ziemi, chyba że na chwilę wieczorem z pończochą w ręce. (…) gotowanie trzymało ją ciągle przy garnku, mimo, że w garnku nic nie było, a poza tym nie było w ogóle garnka. A jednak musiała bez przerwy czuwać, aby nie wykipiało.2

O, Wendy Darling, czy po to opuściłaś pokój dziecinny, żeby spędzać całe dnie w podziemnym domu przy garnku lub koszyku z dziurawymi skarpetkami? Jesteśmy tobą rozczarowani. Ale Wendy wzrusza ramionami. Nie dba o nasze rozczarowanie. Piotruś nie był nią rozczarowany. Oczekiwał od niej właśnie tego – że będzie  matką. Wybrał właśnie ją, dystyngowaną małą Wendy, posiadaczkę własnego pudełka z robótkami, a nie jakąś dzikuskę w pończochach opadających z posiniaczonych kolan, która rzuciłaby się na łeb, na szyję w przygody, nie dbając o obiad i poobiednią drzemkę. To było bardzo sprytne ze strony Piotrusia.

Ale Piotruś, zbyt pewny siebie, sądził, że Wendy zostanie z nim na zawsze, bo jest taki wspaniały i budzi w niej czułość. Nie przewidział, że Wendy naprawdę chce dorosnąć. Dla niej życie w Nibylandii było tylko przygotowaniem do  dorosłego życia, w którym posiłki i skarpetki będą prawdziwe, a nie na niby. Piotrusia także chciała włączyć w tę swoją przyszłą dorosłość, jego, który ma wszystkie mleczne zęby.

To się nie mogło udać.

A teraz, kiedy rozwieszam pranie, całe mnóstwo różnokolorowych dziecięcych skarpetek i koszulek, Nibylandia jest niepokojąco blisko. Przez tuman niebieskawej mgły widać piracki statek wpływający do zatoki, słońce powoli obniża się nad laguną, powiał chłodny wiatr przynosząc  od strony obozu czerwonoskórych smakowitą woń pieczeni. Na skraju lasu czai się coś dzikiego, dobiegają stamtąd dziwne pohukiwania i mlaśnięcia. Piotruś Pan śpi w podziemnym domu, zwinięty w kłębek w ogromnym łóżku, na brudnym policzku ma jasną smużkę, słony ślad po łzie.  Nie płacze jednak, czoło ma zmarszczone groźnie, jego nozdrza drgają jakby węszył. 

Tymczasem Wendy Moira Aniela Darling oddala się wyprostowana i niewzruszona w swojej szykownej sukience, a kiedy znika nam z oczu, słychać tylko pobrzękiwanie sprzączki u torebki i miarowy stukot obcasików: tok-tok, tok-tok, tok-tok.  I nie dba o nas ani trochę, nie jesteśmy dla niej warci pożegnalnego spojrzenia, ani nawet naparstka.

Przypisy

  1. J.M. Barrie Piotruś Pan, tłum. M. Słomczyński,
    Nasza Księgarnia, Warszawa 1974 ↩︎
  2. ibid. ↩︎