Kiedy byłam mała, wierzyłam, że ludzie dzielą się na prezbiterian i metodystów. Wiedzę tę zaczerpnęłam z książek o Ani z Zielonego Wzgórza.
Sama Ania należała do kościoła prezbiteriańskiego, a metodyści stanowili większość postaci negatywnych. Cóż mi pozostawało?
Bycie prezbiterianką wydawało się tak oczywiste, jak to, że jest się muszkieterem, a nie gwardzistą kardynała. Uważałam to po prostu za swój moralny obowiązek. Udział w prozaicznie ortodoksyjnych katolickich lekcjach religii wcale mi nie przeszkadzał, tym bardziej, że na placu Zbawiciela obok kościoła, do którego chodziłam na katechezy, znajdowała się kaplica metodystów, a to utwierdzało mnie w moich fantazjach. Żałowałam tylko, że nie znam osobiście żadnego pastora.
Nie miałam wtedy pojęcia, kim są prezbiterianie i czym różnią się od metodystów. Jakie to miało znaczenie? Książka otwierała przede mną jakąś rzeczywistość, a ja gotowa byłam ją przyjąć z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Wiele książek posiada podobny dar przekonywania, że ich realia są jedynie możliwe i najbardziej oczywiste. Nie mają takiej mocy baśnie czy opowieści fantastyczne. Tylko dobrze opisany prawdziwy świat może skłonić czytelnika, by uwierzył w to, że sam w nim żyje.
Czytające dziecko jest jak worek, do którego wpadają nazwy zwierząt, miejscowości, egzotyczne obyczaje, potrawy. Wszystko to miesza się, tworząc jedyną w swoim rodzaju Nibylandię. Oczywiście Nibylandie różnią się bardzo od siebie. Ta Janka, na przykład, miała lagunę, nad którą przelatywały flamingi, a Janek strzelał do nich. Michał, który był bardzo malutki, miał flaminga, nad którym przelatywały laguny. Janek mieszkał na plaży w łodzi przewróconej dnem do góry, Michał – w wigwamie, a Wendy – w domu zrobionym ze zręcznie pozszywanych liści. Janek nie miał żadnych przyjaciół, Michał miał nocnych towarzyszy, a Wendy miała ulubionego wilczka, którego porzucili rodzice.1
Zazwyczaj dostawaliśmy trochę mięsa, ryż, sago i tapiokę, a w wielkie święto, takie jak urodziny Królowej – jeden pudding śliwkowy. Oczywiście, nie można było nakarmić tym rodziny. Tatuś musiał więc nas nauczyć, jak zdobywać pożywienie tubylczym sposobem (…) Tatuś nauczył nas również zastawiać pułapki na jamraje: drewniana skrzynka, kawałek drutu, mała dźwigienka i okruchy przypieczonej grzanki – nic więcej nie było trzeba. Jamraj nie potrafi się oprzeć przypalonej grzance. Zastawialiśmy sidła o zmierzchu i zawsze następnego dnia mogliśmy z dumą przynieść matce schwytanego jamraja do upieczenia.
K. Walker Senne widziadła
Na moim podwórku było zaciszne miejsce za bukszpanowym żywopłotem, nazywane przeze mnie wirydarzem (Paziowie Króla Zygmunta). Tam przynosiłam zdobycz – jamraje i diugonie prosto z książki Kath Walker Senne widziadła. Wspomnienia Aborygenki z dzieciństwa spędzonego na wyspie u wybrzeży Australii silnie inspirowały moją dietę. Kiedy nie było jamraja, gotowałam sago lub tapiokę, i marzyłam, by w wielkie święto, takie jak urodziny Królowej2 dostać w przydziale pudding śliwkowy. Niestety, urodziny Królowej nie trafiały się często w czasach mojego dzieciństwa, zresztą i teraz są w Polsce rzadkością, więc musiałam obejść się smakiem.
Jadałam też pemikan, popijając piwem imbirowym ( Jaskółki i Amazonki Arthura Ransome’a) W tym samym czasie na innym podwórku mój obecny mąż ugniatał maniok w tykwach ( seria Tomków Alfreda Szklarskiego). Menu Nibylandii z bliska okazuje się spisem treści przeczytanych książek.
W wolnych chwilach nurkowałam w delcie Nigru pomiędzy krzewami mangrowców (Kwora, córka delfinów Stanisława Mioduszewskiego). Krup zawsze leczyłam ipekakuaną (znowu Ania), a febrę chininą (Sienkiewicz i Verne). Mój portfel wyglądał jak skrzynia pirata :były tam i dublony, i luidory, gwinee, talary i nie wiem już jakie inne monety, wszystko zmieszane pospołu.3 A jeszcze soldy i cekiny (Pinokio), korony( Astrid Lindgren), oraz funty szterlingi, szylingi i pensy (literatura brytyjska). Klęłam siarczyście jak muszkieter „U pioruna!”, „Do kroćset diabłów! Niech to zaraza!”. Wieczorami czułam się trochę nieswojo, gdy lwy zaczynały krążyć wokół zeriby…
Z czasem dowiedziałam się więcej o historii szkockich purytanów i o tym jakimi drogami dotarli do Kanady, poznałam nawet paru pastorów. Zaczęłam się zdrowo odżywiać. Być może dzięki temu nie zapadam już tak często na krup i na febrę.
I wszystko było w porządku aż do dnia, w którym przypadkiem usłyszałam monolog mojego syna, bawiącego się samochodzikami:
– Czy to daleko? – zapytał kierownik działu.
– Bardzo daleko – powiedział drugi kierownik działu. – Trzeba jechać przez Mariannelund, przez Portugalię, aż do Pacanowa.
Spojrzałam na niego, przerażona. Więc to już? Już zaczęły się mieszać, kłębić, macerować Ferdynand Wspaniały, Emil z Lonnebergi i Koziołek Matołek?
Czy to możliwe, że w tej małej główce już teraz warzy się, bulgoce, przelewa, fermentuje – prezbiteriański pemikan z jamraja?
Msuri, msuri, bwana kubwa jeść zaraz.4
Przypisy
- J.M. Barrie Piotruś Pan, tłum. M. Słomczyński, Nasza Księgarnia, Warszawa 1974 ↩︎
- K. Walker Senne Widziadła, tłum. A. Przedpełska-Trzeciakowska, Nasza Księgarnia, Warszawa 1974 ↩︎
- R.L. Stevenson Wyspa Skarbów tłum. J. Birkenmajer, Iskry, Warszawa 1970 ↩︎
- H. Sienkiewicz W pustyni i w puszczy, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1959 ↩︎